• To była szkoła, to były czasy!

  • To była szkoła, to były czasy!

  • To była szkoła, to były czasy!

  • To była szkoła, to były czasy!

  • To była szkoła, to były czasy!

Energetyk-Elektronik

To była szkoła, to były czasy!

Zamawianie biuletynu

Bieżące wiadomości

Ocena użytkowników: 5 / 5

Gwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywna
 

Spis treści

 Szkoła średnia — dojrzewanie

Wybór szkoły to była całkowicie samodzielna decyzja. Duże wrażenie. Już w holu, ponad schodami jakiś cyfrowy zegar z imponującym wyświetlaczem. Ciekawe pracownie. Niekorzystnie oceniłem zmianę liczności klasy — z około 20 uczniów w podstawowej szkole muzycznej do chyba 42 uczniów obecnie. Miało to jednak i „dobre" strony — słabsza dyscyplina, rzadsze odpytywanie. Do tego sala gimnastyczna gdzieś na Pogodzie, brak zieleni, całkowicie męska klasa. Szybko jednak dostosowałem się do nowych warunków. Nowe towarzystwo, koledzy z różnych środowisk znakomicie poszerzyli świadomość tego zróżnicowania kulturowego. Częściowo byłem do tego przygotowany, gdyż i moja szkoła podstawowa była miejscem muzycznie ukierunkowanych dzieci z szerokiego regionu, nie tylko z otoczenia szkoły rejonowej. Jeżeli dodać do tego, że początkowo okazało się, że byłem lepiej przygotowany z ogólnych przedmiotów od kolegów, pozwoliło mi to, przy moim ekstrawertycznym charakterze, na szybkie pozyskanie uznania w klasie i wyboru na funkcje starosty klasowego. Początkowy okres nieco lekceważącego stosunku do nauki szybko się skończył. Pojawiły się przedmioty i lekcje, na których zrobiło się ciekawie. Dla mnie to przede wszystkim matematyka z niezapomnianym prof. Franciszkiem Gomolińskim — „Dziadkiem". Osobowość nie z tej ziemi. Staranne wykłady, ale potem surowe sprawdziany i przede wszystkim odpytywanie przy tablicy. Złożoność wyliczeń zawsze wymaga starannego zapisu, choćby po to by zmieścić się na tablicy. Słynne więc były Jego reakcje na niestaranny zapis, wielkimi znakami: „wielkie litery świadczą o niedorozwoju umysłowym!". Ocena dobry należała do niezwykłej rzadkości i była ukrytym dowodem umiarkowanego uznania. Liczba stawianych dwój była za to imponująca. Doznawałem szoku, kiedy mnie, matematycznemu prymusowi, zdarzały się oceny 3 na szynach, a pewnie i dwóje były. W końcu jednak chyba kończyłem ocenami dobrymi. Za tym oschłym i surowym stylem prowadzenia lekcji szybko dostrzegliśmy wyjątkową wrażliwość i życzliwość dla uczniów. W okresie obłożnej choroby odwiedzaliśmy Go w skromnym mieszkaniu. Nie doprowadził nas do matury. Choroba Mu nie pozwoliła. Ze strony szkoły poznałem Jego chwalebny życiorys, dowiedziałem się też, że zmarł w dniu pierwszych moich urodzin po maturze. A ja pewnie wtedy świętowałem. Jeszcze dziś łza się w oku kręci. Jego następcą stał się prof. Rajzewicz. Znacznie młodszy, energiczny, potrafiący przekazać wiele wiedzy, ale i otwarty na wyobraźnię uczniów. Przed maturą prowadził dodatkowo lekcje kursu przygotowawczego. Chodziliśmy dość liczną grupą. Jak dziś pamiętam smak ruskich pierogów z masłem w barze na Rynku pomiędzy lekcjami a zajęciami na kursie, przy których roztrząsaliśmy z pasją matematyczne problemy. Egzamin wstępny na wydział Mechaniczno-Energetyczny Politechniki Śląskiej zdaliśmy, wraz z kolegą z klasy, Marianem Tomczykiem, w cuglach, mimo ok. 8 kandydatów na jedno miejsce.

Niemniej ważną, zapamiętaną przeze mnie osobowością jest prof. fizyki Teresa Pawela. Wspominam fantastycznie. Profesjonalizm pod każdym względem. Wymagająca, ale przy tym emanująca własną fascynacją przedmiotem i umiejętnością przekazania tej pasji nawet słabiej przygotowanym. Organizowane konkursy wiedzy, opracowywane referaty na indywidualnie wybierane tematy, rozbudzenie umiejętności poszukiwania wiedzy w źródłach literaturowych (jeszcze nie było internetu?!), kipiąca energią i entuzjazmem. To się udzielało i budziło szacunek. Wiele Jej zawdzięczam i sądzę, że wielu podziela moją opinię. Wśród kolegów opinia ta była w każdym razie zgodna i jednoznaczna.

Prof. chemii Władysława Szymik, to kolejna budząca szacunek postać. We mnie tym bardziej, że z chemii nie miałem wcześniejszego przygotowania, ale lekcje były prowadzone w sposób interesujący, profesjonalny, a Pani profesor dała się lubić za spokój, rzeczowość, znajomość przedmiotu. W późniejszych latach dała mi się we znaki ograniczoność godzin, a przez to i programu tego przedmiotu.

W pierwszym rzędzie nie sposób pominąć prof. Maksymiliana Papiorka. Niezwykle uporządkowany i logiczny w przekazywaniu inżynierskiej wiedzy z mechaniki i rysunku technicznego. Ale przede wszystkim to wychowawca mojej klasy przez rok lub dwa, ale to wystarczyło do poruszenia najtrudniejszych tematów młodzieńczego wieku, problemów społecznych i filozoficznych. Budził szacunek wiedzą i bezpośredniością, a jednocześnie zaufaniem i uczciwością, czym stawał się dla nas wyjątkowym wzorem dojrzałej postawy życiowej, sposobów poszukiwania odpowiedzi na najtrudniejsze pytania.

Trudno pominąć w tej grupie nauczyciela tak ważnego przedmiotu jak język polski. W przypadku naszej klasy była to Pani Eugenia Ćwiertniak. Była szanowana za wiedzę, w szczególności znajomość literatury, szacunek dla poprawności języka, ale też surowość ocen. Osobiście miałem szczęście przejść opisaną wcześniej szkołę równie dobrych nauczycielek polskiego w szkole podstawowej, przy tym uwielbiałem czytanie książek. Nie miałem zatem problemów z tym przedmiotem i byłem często chwalony i bez mała stawiany za wzór. Do czasu. Po lekturze Nikołaja Ostrowskiego „Jak hartowała się stal", jak często bywało, zostałem poproszony pod tablicę w celu omówienia co ciekawego znalazłem w tej lekturze. Ja odpowiedziałem szczerze i z pewną nonszalancją, że nic. Nie skończyło się to dobrze. Straciłem status wzorowego ucznia i pupila, a i oceny poszybowały w dół. Uznałem to wówczas, a i teraz tak to odbieram, za ideologiczną układność Pani Profesor, co znacznie wpłynęło na poziom sympatii i szacunku, jakimi Ją darzyłem. Później, gdy przyjąłem taktycznie bardziej konformistyczną postawę, udało mi się odbudować dobre stosunki, ale przynajmniej w mojej pamięci pozostała jakaś zadra. Cóż, takie były czasy i niejednokrotnie później spotkałem ludzi równie konformistycznych, a często bardziej aroganckich. Może to była dobra szkoła życia.

Niewątpliwą osobowością była prof. Maria Brzeżańska. Przedmiot, to chyba podstawy elektrotechniki, ale ważniejszy był sposób jego prowadzenia, sympatyczna osoba Pani Marii, niezapomnianej „Eriki", choć z przedmiotu, oprócz anegdotycznych reguł typu „powyżej kolana krzywej dziewiczej napięcie wzrasta a opór maleje", niewiele pozostało.

Jeszcze wieloletni wychowawca klasy prof. Tadeusz Kurkiewicz. Wiele szczegółów i opinii na Jego temat można znaleźć na stronie szkoły. Niezapomniany i wielce charakterystyczny przez sposób przekazu wiedzy z jakiegoś zawodowego przedmiotu z dziedziny elektrotechniki. Przekaz nie grzeszył porządkiem, a przede wszystkim osobowość wykładowcy zdecydowanie bardziej skupiała uwagę uczniów niż treści przekazu. Nie bardzo radził sobie z nadaniem treści interesującej formy, nie potrafił zdyscyplinować licznej grupy rozpuszczonej i często nadużywającej Jego nieporadność, młodzieży. Wynagradzał to poczuciem humoru, dystansem do własnych niedoskonałości, a przede wszystkim pasją, jaką była turystyka. Organizowane wycieczki w Beskidy czy do polskiego Carcassonne — Paczkowa, jego wiedza turystyczna, rekompensowały pewne niedostatki w obszarze wąsko rozumianej dydaktyki. Pozostał w pamięci, zatem i w swoim czasie był kimś ważnym.

Pamiętam też Pontona, choć nie pamiętam jego prawdziwego nazwiska. Pozostawił we mnie mieszane skojarzenia. Był zapewne kompetentny i posiadał godną podziwu wiedzę. Jednocześnie swoim brakiem dbałości o prezencję i demonstracyjnym dystansem do nauczycielskiego powołania, nie budził w nas specjalnego szacunku. Rewanżował się postawą jeszcze większego lekceważenia nas, uczniów, umiarkowanie inteligentnymi kpinami, uznaniowością ocen, brakiem rzeczowo sformułowanych wymagań, lekceważącym słuchaczy prowadzeniem zajęć.
Sposobem poprawy ocen było wykonywanie pomocy dydaktycznych, w których, jak sam deklarował, najbardziej cenił elementy nadające się do użytku poza dydaktycznego. Wszystko składało się chyba na wyrosłą z braku poczucia własnej wartości pozę, mającą stanowić rodzaj maski. Nie podjęliśmy w swoim czasie nawiązania z nim ludzkiego kontaktu, a on też nie potrafił się korzystniej określić.

Niepowtarzalną osobowością był mój nauczyciel historii, prof. Marian Koczur. Pamiętam jak dziś, jak zaszokował nas swoim kalectwem chyba obu rąk. Szybko jednak szok minął. Przekonaliśmy się, że w żaden sposób nie ogranicza Jego możliwości zawodowych, np. doskonale radził sobie z kredą i tablicą czy wpisami w dzienniku. Przy tym potrafił nas zainteresować przedmiotem. Dopiero na Jego lekcjach doceniłem wartość wiedzy historycznej i jej nie tylko społeczno-kulturowy, ale i ścisły charakter, co odpowiadało mojemu sposobowi widzenia świata. Osobną i całkowicie osobistą relację z Profesorem zbudowało, jak się okazało, wspólne zainteresowanie szachami. Zaczęło się od mojej pasji, którą w tym okresie zacząłem rozwijać, dzieląc z innymi kolegami w szkole. Pogrywanie na przerwach, udział w organizowanych, w czym znaczny udział miała nasza „Żyrafa", turniejach szachowych, sprawiło chęć zgłębienia tej pasji. Wraz z kolegą, Marianem Tomczykiem, znaleźliśmy po żmudnych poszukiwaniach klub szachowy, w którym mogliśmy rozpocząć, jak to sobie wyobrażaliśmy, karierę szachową. Poświęciliśmy temu hobby sporo czasu pozalekcyjnego, ale czymże byłoby takie zainteresowanie, gdyby przerywały je zajęcia lekcyjne. Nie należały do rzadkości zatem próby kończenia partii pod ławką w czasie lekcji. Na jednej z takich absorbujących naszą uwagę partii przyłapał nas Prof. Koczur. Uchodził za dość surowego, zatem mogliśmy się spodziewać najgorszego. Tymczasem On zaprosił któregoś z nas do katedry i tam podjął z nim rozgrywkę dając reszcie klasy jakieś ciche zajęcie. Dało to początek powtarzalnemu zwyczajowi szachowych rozgrywek lekcyjnych to z kolegą Tomczykiem, to ze mną. Miałem przy tym szczęście, jako, że pomimo, że w klubowych rozgrywkach Marian był raczej ode mnie lepszy, to w zmaganiach z Profesorem to mnie udawało się częściej wygrać. Przyjmował to z humorem, a wszystko to sprawiło chyba przełamanie dystansu do Niego całej naszej klasy, a i przedmiot zaczął być bardziej lubiany.

Władze szkoły to przede wszystkim dyrektor, Prof. Bronisław Wieruszewski - „Bronek" oraz Jego zastępca Prof. Jan Nafalski - „Jasiu". Nie miałem z Nimi lekcji, zatem byli dla mnie przede wszystkim członkami dyrekcji. Dyrektor Wieruszewski wydawał mi się niedostępny i pełen dostojeństwa. Nie wdawał się raczej w sposób widoczny w sprawy uczniowskie. Zupełne przeciwieństwo „Jasia", który dyscyplinował nas na każdym kroku, wzywał do gabinetu, a chyba najbardziej charakterystycznym, zdawało się, że ambicjonalnym, kierunkiem Jego wysiłków była walka z nałogiem papierosowym, który rozkwitał głównie na przerwach w męskiej toalecie. Jego naloty pobudzały z kolei ambicję i pomysłowość palaczy, którzy wymyślali sposoby na uniknięcie konfrontacji, nie odstępując jednocześnie od nikotynowego obyczaju. Współpraca tworzyła struktury ostrzegania i z reguły tylko utrudniające widoczność kłęby dymu świadczyły o trwałości tej gry.

Można by wymieniać jeszcze wielu innych nauczycieli prowadzących przedmioty zawodowe, warsztaty, nauczający języków. Nie mam wiele do dodania na ich temat i raczej odtwarzam sobie pewne szczegóły w pamięci przeglądając wspomnienia innych absolwentów.

Źródłem ciekawej wiedzy i doświadczeń były laboratoria, warsztaty i praktyki przemysłowe. Zajęcia warsztatowe (warsztaty chyba mechaniczne gdzieś przy ul. obecnie Piłsudskiego, kiedyś zdaje się Wolności (?) i elektrotechniczne przy ul. Powstańców Warszawskich) i laboratoryjne dały mi życiową wiedzę i warsztatowe umiejętności praktyczne, pozwalające do dziś rozebrać, naprawić, a czasami nawet poskładać prawie każde urządzenie domowe. Utkwiły mi w pamięci praktyki w Elektrowni Szombierki, gdzie poznany park maszynowy, struktura zakładu, organizacja pracy było czymś nowym a przez to ciekawym. Największą atrakcją była darmowa woda gazowana z saturatora z funkcją napełniania syfonów, którym dysponował surowy dziadek i uznaniowo nagradzał zasłużonych. To była duża sprawa wobec faktu, że na mieście taka woda kosztowała 30gr za spryskaną szklaneczkę.

Jeszcze większe wrażenie zrobił widok jakiegoś piekielnie zabrudzonego, zapylonego i ciemnego pomieszczenia na terenie huty Bobrek, w którym urzędował jakiś równie umorusany człowiek, mogący stanowić dla artystów wzorzec diabła.

Warto by było odtworzyć te pomniki socjalizmu, ale przede wszystkim dzielnych ludzi, którzy pozwolili nam ten okres przetrwać.

Tamte lata, to wspaniała wizja przyszłości i poszukiwanie swojej drogi i miejsca. Z kolegą Marianem, oprócz szachów interesowaliśmy się brydżem, skatem, chodziliśmy na zajęcia kursu krótkofalarskiego. Te ostatnie odbywały się w domu kultury w Piekarach ŚI. Dodatkową atrakcją było położenie salki zajęciowej, dającej możliwość podglądu, przez kabinę projekcyjną, odbywających się niekiedy po sąsiedzku imprez i koncertów.
Tak poznałem bezpośrednio Jacka Fedorowicza, Bogdana Łazukę, Piotra Szczepanika czy Tercet Egzotyczny. To był cenny bonus.

Rozbudzona w klubach praktyka i teoria gier karcianych przekładała się na szkolny obyczaj szybkich, na miarę przerw lekcyjnych, gier w chlusta, kupki czy cymbergaja. Najbardziej cenione były stoły „z bandami", czyli obwodowymi listewkami, w których obowiązkowo znajdowały się nacięte „bramki". Te gry często nabierały charakteru hazardowego, a czystość ich reguł wspierana była siłą fizyczną lepiej zbudowanych graczy. Zafascynowanie rodzącymi się zespołami młodzieżowymi: Czerwone Gitary, Skaldowie, Trubadurzy, No To Co, Marek Grechuta, Klenczon i wielu innych, zachęciło i nas do zorganizowania zespołu szkolnego. Pamiętam Jasia Białasa, Andrzeja Dudę i były jakieś próby, a i udział w jakichś akademiach. Tutaj też pomoc Pani Sochackiej okazywała się cenna.

Bliskość matury to również studniówka. Klasa męska — jest problem. Chyba została zorganizowana w którymś z liceów, przy ul. Piekarskiej. Ale to chyba nie rozwiązało problemu, bo zorganizowałem sobie partnerkę w dalekiej rodzinie, jako, że byłem podówczas już całkiem serio zaangażowany w związek z dziewczyną z drugiego końca Polski — wakacyjna miłość, a zawsze byłem wierny, choć los trochę ze mną igrał w tym względzie.

I wreszcie matura, nie czułem lęku, zdałem bez problemu, zadań i tematów nie pamiętam, ale to nie miało dla mnie wtedy znaczenia. Czułem się świetnie przygotowany przez moją szkołę i w szczególności wymienionych wcześniej nauczycieli. Sam już w okresie szkolnym dorabiałem korepetycjami. Jak wcześniej wspominałem, egzamin wstępny i kolejny etap życia. Nie oglądałem się do tyłu i teraz wciąż niewiele mam czasu, jednak przeżyłem tajemniczą przemianę, chyba około czterdziestki, kiedy potrzebę rozwoju i poszukiwań zaczęła zastępować potrzeba szukania odpowiedzi na pytania już w życiu nagromadzone, na zdefiniowanie sensu tego wszystkiego. Obecnie coraz częściej wplatają się w te rozważania myśli o sposobie godnego rozstania się z tymi wszystkimi problemami. Słabości i nasilające się zmiany chorobowe zasmucają, ale jednocześnie każą szukać sposobów na zachowanie optymizmu i aktywności życiowej. Tutaj wzorem może być znów nasza Pani Basia Sochacka. Gdy ją niedawno zobaczyłem w Familiadzie, to zbaraniałem, jakbym zobaczył Napoleona na stoku narciarskim. Bądź dla nas wszystkich wzorem droga Pani Elu.

Komentarze obsługiwane przez CComment