• To była szkoła, to były czasy!

  • To była szkoła, to były czasy!

  • To była szkoła, to były czasy!

  • To była szkoła, to były czasy!

  • To była szkoła, to były czasy!

Energetyk-Elektronik

To była szkoła, to były czasy!

Zamawianie biuletynu

Bieżące wiadomości

Ocena użytkowników: 5 / 5

Gwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywna
 
W cieszącym się dużą poczytnością retrospektywnym cyklu "Było - nie minęło" pora na garść wspomnień o innym z nestorów Energetyka-Elektronika, profesorze Marianie Sroczyńskim. Przez długie lata wykładał w Naszej Szkole fizykę, zaskarbiając sobie wielką sympatię i niekwestionowany szacunek kilku pokoleń absolwentów.

Jego świetlaną postać wspominają: Mikołaj Studziński (Vb 1963), Jan Jendrzej (Va 1965), Lech Paluch (Vb 1965) i Bogdan Kurek (Va 1974).

 JJ: Magister Marian Sroczyński – znakomity wykładowca o nietuzinkowych wiadomościach, fizyk umiejący w ten sposób przekazywać swą wiedzę, by nas zainteresować. Na Jego lekcjach z ciekawością wysłuchiwaliśmy regułek, wzorów i praw rządzących światem. Starał się zawsze urozmaicać wykłady faktami z życia wybitnych odkrywców i autorytetów tego przedmiotu. Krzątał się przy tablicy z zapałem, chciał dać nam jak najwięcej, prowadził swe lekcje z niebywałym zaangażowaniem. Widać było na pierwszy rzut oka, że materiał, który wykładał, opanował perfekcyjnie.

Ojciec kilkorga (chyba czwórki) dzieci, z których dwoje znałem: Andrzeja - całe pięć lat uczęszczał do mojej klasy - oraz Kikę, uczennicę Ekonomika, który mieścił się w tamtych czasach naprzeciw Energetyka na Placu Klasztornym, czyli w obecnym drugim budynku naszej szkoły.

Wyobraźcie sobie nasze zdumienie, a zarazem niesamowitą dumę, gdy Pan Profesor Sroczyński zwracał się do nas per „Proszę panów”. My, czternastolatkowie, poczuliśmy się nagle już nie dziećmi, tylko ludźmi dorosłymi. Chyba doświadczony pedagog wiedział co robi. Tym sposobem my, urwisy, zostaliśmy zobligowani do poważnego podejścia do nauki tego przedmiotu, do pokazania, że jesteśmy godni tego zaczarowanego zwrotu „Proszę panów”!!

Pan Profesor Sroczyński narzucił bardzo duże tempo wykładów, nieznane niedawnym uczniom podstawówki. Ale ponieważ zajęcia z Nim były ciekawe, pełne interesujących przykładów i opowieści, nie można było na nich się nudzić. Trzeba było po prostu słuchać. Kto by przegapił tak interesujące wykłady!

Jednak ponieważ tempo tych wykładów było zawrotne, następowały chwile, gdy byliśmy już naprawdę zmęczeni. Wówczas Pan Profesor, bacznie obserwujący nasze reakcje, znienacka wtrącał jakieś dowcipy lub ciekawostki, by ożywić klasę. Do dziś pamiętam, kiedy podczas stosunkowo trudnego wykładu znużenie klasy doszło do zenitu, nagle zwrócił się do nas w te słowa:

- Wiecie co? Zastanawiam się, co kieruje wami, kiedy w ubikacji malujecie na ścianie chłopów z nieproporcjonalnie dużymi penisami. Myślicie, że jesteście artystami? To popatrz do lustra, jeśli chcesz być artystą, i zachowaj proporcje!

Klasa natychmiast ożywiła się i parsknęła śmiechem, pan Sroczyński natomiast powracał do przerwanego tematu zajęć. Jednak cel swój osiągnął: wszyscy znowu słuchali wykładu z uwagą.

Pan Profesor, średniego wzrostu mężczyzna, o sympatycznej twarzy, wykorzystywał czas na wykłady do ostatniej sekundy. Natomiast podczas pytania zwracał uwagę na zrozumienie zagadnienia. Czasami z przymrużeniem oka patrzył na fakt, że ktoś zapomniał skomplikowanego wzoru fizycznego i dopomógł w odtworzeniu go. Jednak my uczniowie zgodnie twierdziliśmy, że Profesor Sroczyński nauczył nas naprawdę wiele. Niejeden z nas podczas egzaminów wstępnych na wyższe uczelnie profitował z poziomu i zakresu posiadanej wiedzy dzięki właśnie naszemu fizykowi!

 MS::Byłem Nim w dużym stopniu zafascynowany – wciąż pamiętam ten Jego styl, tj.: rzeczowość, werwę, niezwykłą spostrzegawczość i to, że potrafił się wznieść ponad różne uprzedzenia, jakich nie brakowało w tym czasie (lata sześćdziesiąte).

Nas uczniów traktował równo, bez względu na wygląd, pochodzenie, miejsce zamieszkania itp.; liczyła się tylko chęć do nauki i poprawne zachowanie. Zajęcia prowadził w stylu akademickim, nie sprawdzał nawet obecności i tego, czy ktoś słucha go z uwagą. Najważniejsze było, czy coś umie, albo przynajmniej chce umieć.

Pamiętam pewien zabawny epizod, na jednej z Jego lekcji. Kolega próbował zwrócić uwagę na siebie jednej z kilku naszych dziewczyn w klasie dość głośnym szeptem: - Małgosia, Małgosia, Małgosia... - (chodziło – o ile pamiętam – o to, żeby pożyczyła mu swój zeszyt).

Profesor Sroczyński odwrócił się od tablicy, i wtedy zaległa cisza, jak gdyby nigdy nic...

Powrócił więc do tablicy wypisując następne wzory. Po chwili jednak znów było słychać przez klasę: - Małgosia, Małgosia...

Gdy odwrócił się po raz drugi, wiedział już kto mu przeszkadza – wskazał na delikwenta palcem i powiedział swym tubalnym i podniesionym głosem:

- Ty! Przestań wreszcie z tym „Małgosia, Małgosia...”! Jeśli nie możesz już wytrzymać, to weź i obłóż go sobie lodem! - Klasa buchnęła śmiechem, a kolega czerwony jak burak – zamilkł.

LP: Było to na początku trzeciej klasy. Na lekcje fizyki, jako wykładowca, zawitał wyżej wymieniony dżentelmen, oznajmiając nam, że prowadzić będzie zajęcia z atomistyki. Zaraz na wstępie oświadczył, że ci uczniowie, których ten temat nie interesuje, mogą na jego zajęcia nie przychodzić, a on już w tej chwili może im wystawić „państwowy” stopień (dostateczny – przyp. red.) na koniec roku. Jednak ci, co będą na wykładach obecni, mają zachować spokój i należytą uwagę w ich trakcie.

Jak nietrudno się domyślić, blisko połowa stanu klasy udała się na godzinną przerwę, przy czym (o dziwo!) ja pozostałem. Tymczasem Pan Profesor zasiadł za katedrą, zmrużył oczy i jął snuć opowieść o cudach budowy materii, pierwiastkach promieniotwórczych i o naszej Marii Curie-Skłodowskiej, by pomału przejść do budowy bomby atomowej i walki wywiadów państw uwikłanych w II wojnę światową. Na sali zapanowała głęboka cisza; uczniowie zasłuchani i zatopieni całkowicie w toku opowieści, odbierali wykład na wzór filmu lub powieści sensacyjnej…

Prof. Sroczyński posiadał niezwykłą, a jakże potrzebną, cechę: potrafił sprawy skomplikowane i trudne przedstawić w sposób jasny, prosty i niezwykle przystępny. Nie muszę chyba dodawać, że wszystkie dalsze wykłady z fizyki cieszyły się pełną frekwencją.

JJ: Chciałbym namówić Bogdana do wspomnień o tym wybitnym nauczycielu.

Profesor Sroczyński zawsze wiedział, jak z nami postępować, ale przede wszystkim był wspaniałym wykładowcą. Ponieważ materiału było wiele, a czasu – niewiele, pędził ze swoim materiałem do przodu. Zawsze jednak wtrącał ciekawostki o uczonych, którzy fizykę ujmowali w reguły. Reguły rządzące naszym światem, przyrodą, otoczeniem. To wszystko, co nas otacza, nagle ujęte zostało przez profesora w zupełnie inne ramy: ciekawe, oryginalne, intrygujące. To wielka sztuka tak poprowadzić lekcję, jak on to robił!

Umiał to, co było do przekazania powiązać, wybrać najlepszą relację pomiędzy wszystkimi elementami wpływającymi na zrozumienie zagadnienia. Dla niego nie było najważniejszym, że wykułeś wzór na pamięć, tak naprawdę nie rozumiejąc go. Wolał, byś rozumiał, a gdy zapomniałeś literki w wzorze fizycznym, nie robił z tego problemu. Zawsze możesz skorzystać z podręcznika, gdy będziesz potrzebować, a potrzebować będziesz - gdy zrozumiesz!

Tak, profesor Sroczyński był niezwykle mądrym nauczycielem.

Powiem tylko tyle: nigdy i nikt nie powiedział o nim złego słowa, a pochwał – z naszej, uczniowskiej strony było bez liku!

BK: Namawiać mnie specjalnie nie trzeba, choć nie mam wiele do dodania! Wybitnym uczniem nigdy nie byłem, wprost przeciwnie: dość odpornym na „zapędy” profesorów, aby jakąś wiedzę w mój zakuty łeb wbijać, więc o pedagogicznych talentach profesora niewiele mogę powiedzieć.

Bardziej zapamiętałem Go jako mentora, opiekuna, wychowawcę niż pedagoga (nauczyciela fizyki). Pamiętam jednak, że kiedy wykładał materiał z fizyki, był bardzo systematyczny i dokładny. Był dość wymagający, ale bardzo sprawiedliwy. Nie pamiętam, aby ktoś u niego oblał, bo zawsze pod koniec semestru przez dwa tygodnie można było u niego poprawiać aż do znudzenia - w ten sposób każdy to minimum wiedzy załapać musiał!

Myślę, że lubił młodzież i ją nieźle, jeśli nie rozumiał, to z pewnością wyczuwał. Jego „pogadanki wychowawcze” (owe przerywniki, o których wspominasz, Janku) to historia sama w sobie. I chyba głównie z tego go zapamiętałem. Mówił zawsze z wielką pasją, czasem nawet krzycząc, podskakując i przytupując. Pamiętam jak kiedyś naśladował młodzieńca kilka razy „odpalającego” swój motocykl pod oknami! Tego opisać się nie da. Trochę podśmiechiwaliśmy się z tych „przemówień” (często przez to nie zdążył przepytać!) ale wiedzieliśmy, że Profesor ma rację i doskonale rozumieliśmy co chce nam przekazać. Być może (a raczej z pewnością) mieliśmy innych świetnych pedagogów, może bardziej lubianych (z różnych względów), czy podziwianych (tez z różnych!), ale o Profesorze Sroczyńskim z pewnością mogę powiedzieć, że był szanowany i poważany jak chyba nikt inny.

Po wielu latach miałem przyjemność porozmawiać z Profesorem Sroczyńskim przy okazji spotkania Klubu Emerytów, Absolwentów i Sympatyków, bodajże w 1998 roku. Dalej tryskał dobrym zdrowiem (nawet zakosztował nieco trunków!) i świetnym humorem. Po latach znów usłyszałem tę samą historyjkę, którą kiedyś opowiadał nam w klasie. Była ona bodajże o pogrzebie Marszałka Piłsudskiego i chłopakach idących za karawanem (a raczej za końmi), z długimi „sztylami” i z koszykiem na końcu, do którego zbierali końskie... nawozy naturalne. Myślę, że w szkolnych czasach był to przyczynek do kontrastu wyglądu (czystości, dbałości) naszych ulic w porównaniu z tymi przedwojennymi...

Spotkanie gwiazdkowe Klubu EAiS rok 2006. Pierwszy z prawej siedzi prof. Sroczyński.
 
Spotkanie gwiazdkowe Klubu EAiS rok 2008
 
 

Wspomnienia kolegów spisał, komentarzem i zdjęciami opatrzył 
Krzysztof Woźniak (Va 1975)

 

 

Komentarze obsługiwane przez CComment