Krzysztof Woźniak (Va 1975): Jak w każdej szanującej się rodzinie, obok Dziadka (prof. Gomolińskiego - przyp. red.)powinna być też Babcia. Nie inaczej jest i w Naszej Szkole. Nasza Babcia, czy też z rosyjska „Babuszka”, była – zgodnie ze swym pseudonimem - dobrotliwą, gołębiego serca nauczycielką, która (mimo, że miała istotne powody, żeby tego języka nie lubić) wykonywała swe obowiązki z podziwu godną sumiennością.
Pod wieloma względami stanowiła ewenement: nie dość, że pochodziła z ziemiaństwa i z dalekich Kresów, co samo w sobie dzisiaj brzmi egzotycznie, to jeszcze była przedwojennym magistrem filologii klasycznej, no i przy tym wszystkim uczyła rosyjskiego…
Krystian Czerny (Va 1961): Uczyła go też i nas, ale my nie bardzo mieliśmy ochotę się go uczyć. Nasza klasa mieściła się na drugim piętrze patrząc na wprost po prawej stronie. Pomieszczenie miało dwoje drzwi. Jedne oficjalne, którymi wchodziliśmy i wychodziliśmy, a drugie - na stałe zamknięte. No tak, ale nie dla nas. Mieliśmy dorobiony klucz i gdy zaczynała się lekcja języka rosyjskiego, po sprawdzeniu obecności zaczęliśmy po kolei, cichaczem - tymi nieoficjalnymi drzwiami - opuszczać kolejno klasę tak, że pod koniec lekcji zostali tylko nieliczni. Czy Babcia się orientowała w sytuacji? Chyba tak, no bo trudno nie było zobaczyć, że została 1/3 klasy! Ale nigdy nie mieliśmy z tego tytułu nieprzyjemności. Babcia też chyba nie bardzo lubiła ten język i tolerowała tę sytuację. A może było inaczej?
Krzysztof Woźniak (Va 1975): Któż to wie, Krystianie… Myślę, że prawda – jak zwykle – leży pośrodku. Babcia wiedziała, że młodzież za „ruskim” nie przepada, ale swoje robić musiała…
Może i wstyd się przyznać, ale ja akurat lubiłem ten język i chętnie się go uczyłem. Pamiętam przepiękny wiersz Lermontowa „Parus” [...] Tego to właśnie stichotworienja mieliśmy się nauczyć naizust’, o czym ja, nieszczęsny, zapomniałem. Zrobiło się nieciekawie: Babuszka zaczyna przepytywać, więc ja nos w książkę i dawaj dzięciolić. Na szczęście wiersz nie jest długi, więc zanim kolejka doszła do mnie, zdążyłem (ech ta młodzieńcza pamięć!) się go nauczyć. Wyrecytowałem jak się patrzy, i nawet piatiorku ja pałucził. Pierwszy raz cieszyłem się, że jestem na końcu alfabetu…
Jan Jendrzej (Va 1965): Wiesz, Krzysiu, osobiście też sobie nie przypominam, by Prof. Markiewicz kogokolwiek skrzywdziła. Jeśli ktokolwiek otrzymał dwóję na okres, to musiał chyba sam tego chcieć. Bo „Babcia” zawsze doprowadzała do tego, by dany uczeń miał szanse poprawy swych ocen. No cóż, teraz rozumiem jej sytuację. Na pewno wolałaby uczyć łaciny. Ale jak się nie ma tego co się lubi, to się lubi co się ma. Człowiek po przeżyciu różnych, a zwłaszcza takich jak Ona, sytuacji w życiu staje się chyba bardziej zachowawczy. A to, że miała gołębie serce na pewno nie podlega dyskusji!
Edward Romaniszyn (Vb 1965): Panią Markiewicz też mile wspominam. Pamiętam, jak trzeba było się nauczyć wiersza: pamięć za młodu dobra, wyklepało się wierszyk no i bdb. Na następny raz intensywnie się zgłaszałem do deklamacji wiersza, no a nasza wspaniała „Babcia” mówi:
- Przecież mam zaznaczone, że już mówiłeś... - a ja na to:
- Nie, pani profesor, to było za czytanie...
- No to mów...- i następne bdb. Teraz, gdy na plecach już siódmy krzyżyk, zastanawiam się, czy było to uczciwe... Chociaż wtedy byli tacy, że potrójnie dostawali oceny…
Krzysztof Woźniak (Va 1975): Jak wiadomo, Pani Profesor dożyła pięknego wieku. Podobno któryś z absolwentów, spotkawszy Ją na ulicy, „błysnął” savoir-vivre’em i wykrzyknął zdumiony:
- To pani jeszcze żyje? – na co Babuszka odparła z godnością:
- Proszę sobie wyobrazić, że tak…
|
Komentarze obsługiwane przez CComment