• To była szkoła, to były czasy!

  • To była szkoła, to były czasy!

  • To była szkoła, to były czasy!

  • To była szkoła, to były czasy!

  • To była szkoła, to były czasy!

Energetyk-Elektronik

To była szkoła, to były czasy!

Zamawianie biuletynu

Bieżące wiadomości

Ocena użytkowników: 5 / 5

Gwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywna
 
Oto następny odcinek wspominków o naszych wspaniałych pedagogach (Artykuł był publikowany 10 lat temu na poprzedniej stronie absolwentów). Poświęcamy go wielce sympatycznej postaci Energetyka-Elektronika, Profesor Leokadii Zaleskiej, pieszczotliwie zwanej przez młodzież „Lodzią”, jednej z pierwszych nauczycielek języka angielskiego w Naszej Szkole. W „Loży wspomnień” siedzą już uczniowie i wychowankowie Pani Profesor: Jan Dziedzic (Vb 1963), Jan Jendrzej i Ernest Giesa (Va 1965) oraz niedoszły uczeń - Henryk Cebulla (Va 1967). Oddajmy im głos:
Jan Jendrzej: Moją pierwszą wychowawczynią w Technikum była wykładowczyni języka angielskiego, Pani Leokadia Zaleska. Uczyła z dużym zaangażowaniem, z mocnym postanowieniem, że nauczy nas tego języka dobrze. Co według Niej oznaczało dobrze? Znaczyło to, że nie tylko poznamy słówka, gramatykę, ale także, a raczej przede wszystkim, prawidłowy sposób wymawiania wyrazów, zdań. Uczyła nas wymawiania tych wyrazów z właściwym, angielskim akcentem. Twierdziła, że tylko w bezpośredniej rozmowie z Anglikami można ten akcent sobie przyswoić. Ale ponieważ przebywała w Anglii, postara się ich nam zastąpić. Ile w Jej twierdzeniach było racji, przekonałem się na własnej skórze, ucząc się dużo, dużo później niemieckiego. Umiała nawiązać z nami serdeczny kontakt, była bardzo bezpośrednia. Promieniowało od niej ciepło, przyjacielski i partnerski sposób traktowania nas, jakże w tym czasie jeszcze młodych chłopaków. Energiczna, żywa, a zarazem sprawiedliwa. Szkoda, że tak nagle zdecydowano, iż angielskiego nie będziemy się dalej uczyć. Nie mogliśmy się z tym pogodzić.
 Jan Dziedzic: Mam podobne zdanie o Pani Profesor. Zapamiętałem jej niekonwencjonalne, jak na tamte czasy, metody nauki języka: przez naukę śpiewu angielskich piosenek. Dzisiaj, po 50 prawie latach, niewiele, co prawda, zostało mi w głowie z angielskiego, ale za to świetnie pamiętam teksty piosenek, które były przez Nią analizowane i tłumaczone; zadawane nam pytania pozwalały nam lepiej je rozumieć, a przy okazji poszerzały nasze lingwistyczne horyzonty. Oczywiście, na lekcjach nie tylko śpiewaliśmy „Sugar in the morning”, czy „It’s a long way to Tipperary” - na porządku dziennym były także czytanki, gramatyka etc.

Ernest Giesa: Bardzo lubiłem te nasze lekcje angielskiego i nawet podobno dobrze mi szło. Ja z kolei pamiętam słowa innej znanej piosenki, którą pod kierownictwem Pani Profesor dzielnie wyśpiewywaliśmy:

My Bonnie is over the ocean
My Bonnie is over the sea
My Bonnie is over the ocean
Oh, bring back my Bonnie to me...

Jest to tradycyjna szkocka piosenka, którą na nowo wylansował w tamtych czasach Tony Sheridan z towarzyszeniem the Beat Brothers, pod którym to mianem występowali naówczas niemal nikomu nie znani Beatlesi. Płytę z tym nagraniem mam jeszcze do dziś. Nawet teraz, gdy słyszę tę melodię, śpiewaną na przykład przez DJ Ötzi, to wracają dawne wspomnienia.

JJ: Janie, gdybyś w tej chwili mógł mnie słyszeć, to do twych uszu dotarłyby słowa i melodia owej słynnej piosenki o cukrze, którą z młodzieńczą werwą śpiewam. Oczywiście po angielsku! Prócz przedmiotowych bardzo ciekawe były lekcje wychowawcze z Panią Profesor. Zajmowała się wówczas kształtowaniem naszych młodych dusz, kształtowaniem naszej osobowości. Zwracała uwagę na właściwe formy zachowania, używając przykładów z życia. Troszeczkę (zapewne z premedytacją) kokietowała nas, mówiąc, że woli prowadzić zajęcia z nami, chłopcami, niż z dziewczętami w Ekonomiku, co stanowiło Jej główne zajęcie. W każdym razie cel swój osiągnęła, albowiem nie da się ukryć, że byliśmy tym podbudowani, a o to Jej zapewne chodziło. Pamięć miała również znakomitą. Kiedyś, po latach, będąc przed trzydziestką, chodziłem na kurs prawa jazdy. Podczas jednej z pierwszych jazd siedzę niesamowicie skupiony za kierownicą i nie widzę nic innego, tylko znaki drogowe, sprzęgło, hamulec i drążek skrzyni biegów. No i – rzecz jasna - ulice, auta, przechodniów. W pewnym momencie instruktor każe natychmiast zatrzymać samochód - ktoś chce, byśmy go podrzucili. Nie wiem kto, przecież muszę swoją uwagę skupiać na tylu rzeczach. Do samochodu wsiada i lokuje się na tylnym siedzeniu jakaś kobieta. Prosi, by ją podrzucić, bo bardzo się spieszy, jest już prawie spóźniona. Głos wydaje mi się znajomy… Ciekawość mnie zżera, ale nie odwracam się, prowadzę przecież samochód. Aż nagle słyszę: - Ten kierowca to mój uczeń!

Zamurowało mnie - po tylu latach! Przecież zmieniłem się i to bardzo: wyrosłem, zmężniałem. Nie powiedziałem jednego słowa, a Ona mimo to mnie poznała.

JD: Warto podkreślić, że przy wszystkich swych walorach pedagogicznych i intelektualnych nasza „Lodzia” była bardzo atrakcyjną kobietą. Zapamiętałem, że co niektórzy uczniowie cmokali na jej widok.

EG: Nie ma się czemu dziwić! Była zgrabna, poruszała się lekko i energicznie, a przy tym z właściwym sobie wdziękiem. Ubierała się modnie, praktycznie i zgodnie ze swym stylem. Po prostu miała klasę.

 
JJ: Jest rok 1961. Pani Profesor Zaleska planuje wycieczkę dla nas, pierwszoklasistów. I to zagraniczną - jedziemy bowiem do Czechosłowacji! Dzisiaj nie wzbudza to żadnych emocji, ale w tamtych czasach, gdy żelazna kurtyna była praktycznie nie do przebycia, nawet wyjazd do „bratnich krajów” był nie lada wyczynem. Jedziemy w Tatry. Zwiedzamy Tatrzańską Łomnicę, podziwiamy monumentalną Łomnicę, drugi co do wielkości tatrzański szczyt...

 ...i Stary Smokowiec. Pani Profesor pomagają jeszcze dwie panie z Komitetu Rodzicielskiego. Nocujemy w prywatnych kwaterach, przystosowanych do przyjęcia takiej ilości uczniów, ze stanowiskami do turystycznego gotowania. Prowiant zabieramy z domu. Wymiana nie jest rewelacyjna, a przecież każdy chce przywieźć ze sobą do domu coś z „zagranicy”. Za poradą Pani Profesor wybieram upominki dla rodziców i sióstr. Po raz pierwszy poznajemy inną kulturę. Dalsza droga wiedzie na Liptów i Niskie Tatry. Zwiedzamy m.in. Liptowski Mikulasz....
 
 ....a potem udajemy się do przepięknych Demianowskich Jaskiń. Schodzimy w podziemne, zaczarowane królestwo. Owiewa nas chłód krasowego labiryntu, a może to dreszcz emocji? Niesamowite doznania estetyczne. Z zapartym tchem oglądamy Jaskinię Lodową i Jaskinię Wolności, fantastyczne kształty sintrowych stalagmitów, stalaktytów i stalagnatów w pełnej gamie kolorystycznej.
 
 
 Ale to jeszcze nie koniec wycieczki. Przed nami znów Wysokie Tatry, tym razem po polskiej stronie. Skok do Zakopanego. Podziwianie uroku miasta, wspaniałych polskich gór i następny przejazd do Morskiego Oka, gdzie przenocujemy. Wszystko zaplanowane w najdrobniejszych szczegółach.
 
Na miejscu, korzystając z okazji, panie chcą się trochę ogarnąć w schronisku przy Morskim Oku. Jest dwunasta w południe. - Podziwiajcie jezioro, ale nie oddalajcie się! – przestrzegają nasze opiekunki i znikają w budynku. No więc podziwiamy. Wspaniałe widoki!
 
 
 Byłem co prawda kiedyś w Karkonoszach, ale tak wysokich gór jeszcze nie widziałem. Wkrótce zapominamy o przestrogach i w sile pięciu chłopaków postanawiamy iść brzegiem jeziora. Wychodzimy ze skądinąd słusznego założenia, że kobiety potrzebują sporo czasu na toaletę. Na pewno więc zdążymy obejść jezioro, przecież nie jest ono duże. Wyruszamy. Piękna pogoda. Wszystko wydaje się tak blisko, nawet ten dominujący nad Morskim Okiem szczyt. Zdobędziemy go! Nie mieliśmy pojęcia, że ten szczyt to Mnich, o bardzo stromych zboczach i wysokości – bagatela! 2068 metrów.
 
Ale nam wtedy wydawało się że damy radę. Raźno wspinamy się w górę. Początkowo idzie nam jak po maśle. Jednak im wyżej, tym półki skalne stają się większe. Musimy pomagać jeden drugiemu, by podejść na następną. W pewnym momencie stwierdzamy, że jezioro i schronisko są już podejrzanie nisko. Nie, wyżej wejść nie zdołamy, ale oto nieopodal rozciągają się piękne połacie białego śniegu. Postanowiliśmy, że pójdziemy trawersem w bok i poślizgamy się. O tej porze roku – ale będzie frajda! Lodowiec okazał się jednak twardy i stromy, więc podczas ślizgania potłukliśmy się paskudnie. Dobrze, że poczciwa kosodrzewina zdołała nas zatrzymać, bo byłoby z nami krucho. Dość powiedzieć, że z moich spodni zrobiła się… sukienka. Nasza pewność siebie spadła z pieca na łeb. Znaleźliśmy się w pobliżu szlaku do Czarnego Stawu. Szybko zapadał zmrok. Przerażeni nie na żarty, drogą wyznaczoną przez szlak turystyczny, najszybciej jak to było możliwe dotarliśmy do schroniska. Tam już pani Zaleska zawiadomiła ratowników o naszym zaginięciu. Prawie wyruszali na poszukiwania. Pani Profesor jak wryta w ziemię tkwiła przed schroniskiem. Na nasz widok najpierw zaczęła krzyczeć, by jednak po chwili dać upust radości. Lustruje nas od stóp do głów i komentuje:- Jesteście cali i zdrowi? Coś ty zrobił ze spodniami! Ech, wy, taternicy... Na szczęście miałem zapasowe. A my (na wszelki wypadek, żeby nam znów jakiś pomysł nie strzelił do głowy) do końca wycieczki byliśmy już pod specjalną kuratelą. I co, nie mieliśmy wyjątkowych pedagogów?
Henryk Cebulla: Wspaniałe wspomnienia! Szkoda, że nie było mi dane poznać prof. Zaleskiej. Będąc w pierwszej klasie słyszałem, że uczyła angielskiego. Niestety, za moich czasów język ten zdjęto z programu i musiałem trochę prywatnie go sobie później przyswajać. Ogólnie trzeba jednak powiedzieć, że pedagodzy pierwszych lat powojennych mieli zupełnie inne podejście do pracy - zawód nauczyciela traktowali jako powołanie. Wszystkim im zawdzięczamy tak wiele, a ich praca zaowocowała w naszym dorosłym, uczciwym i pracowitym życiu...
JJ: Oj, Heniu, uczyła i to jak! To serce, które wkładała w swą pracę! Zresztą nie tylko serce - także niesamowite umiejętności, wyczucie, wiedza, a w zasadzie intuicja psychologiczna. I to raczej niewyuczone, ale wrodzone, Jej. Moim zdaniem dużo ważniejsze, bo właśnie z serca płynące. A młodzieńcy w wieku 15 lat są niesamowicie wrażliwi. Ile znaczy ciepłe słowo, pocieszenie powiązane z fachową analizą, dobroć. Pamiętam, jak jeden z nas na półrocze zainkasował sześć dwój. Tak, sześć! Wzięła go na długą rozmowę. O czym rozmawiali zostanie ich słodką tajemnicą. W każdym razie - wierzcie mi - stał się cud. Nagle on się jakby odnalazł, zaczął nadrabiać, stał się przyzwoitym uczniem. A po latach zdał maturę! Zdumiewające, zadziwiające? Bez wątpienia. Jednak z całą pewnością tak by się nie stało, gdyby nie Ona!
EG: „Lodzia” to była „równa babka” – tak określają ją ci, którzy kiedykolwiek mieli przyjemność z nią współpracować. Odpowiedzialnością, rzetelnością i równym traktowaniem każdego ucznia zapracowała sobie na szacunek i podziw, o których wielu innych pedagogów mogło i może tylko marzyć.

Była stanowcza, miała swe zasady, którymi się kierowała. Nie lubiła, gdy ktoś przeszkadzał na lekcji, np. rozmawiał. Była także wymagająca to fakt, lecz zawsze można na nią było liczyć - gdy czegoś nie rozumieliśmy, zawsze cierpliwie tłumaczyła. Czyż nie taki powinien być wzór pedagoga?

JJ: Nic dodać, nic ująć, Erni! Teraz, po latach, gdy przywołuję w pamięci postać tej niespotykanie miłej, bezpośredniej kobiety, ale przede wszystkim wspaniałej wychowawczyni, super pedagoga, to uświadamiam sobie, ile ona do nas, swych wychowanków, zrobiła dobrego. Bo przecież rzeczą najistotniejszą jest nie surowa ocena ucznia, ale pomoc, zwłaszcza w tym niewątpliwie trudnym dla każdego okresie przestawienia się związanego ze zmianą szkoły, nauczycieli i kolegów szkolnych. Wielu z nas było przecież zagubionych w nowym środowisku, przy nowych zadaniach, a już na pewno całkiem innych metodach nauczania. To Ona swą pogodą ducha i niemalże matczyną troską o wyniki naszego nauczania, umiała ukierunkować nas, pokazać, jaką drogą powinniśmy iść, by podołać trudom niełatwej w końcu edukacji. Podpowiedzieć, co jest ważne, a co trochę mniej.

Z wielką uwagą notowała w swej pamięci oceny poszczególnych uczniów podczas posiedzenia Rady Pedagogicznej. Bynajmniej nie po to, by zachować tę wiedzę tylko dla siebie, wręcz odwrotnie! W konkretny sposób, w bezpośredniej, ale przyjaznej rozmowie umiała powiedzieć ci, w jakiej tak naprawdę jesteś sytuacji. I nie zostawiła cię z tymi - czasem przerażającymi - wiadomościami samego. Podawała pomocną dłoń, lecz w zamian oczekiwała współpracy, rzetelnej pracy nad sobą. Wiedziałeś co jest naprawdę ważne, czemu musisz koniecznie poświęcić więcej czasu, by czuć się w tej klasie, Jej klasie, dobrze. Wiedziałeś, że w Niej masz przyjaciela. Przyjaciela, na którego możesz liczyć, któremu możesz ufać.

EG: I jak przyjaciel była bardzo lubiana. Na jej lekcji nie można było się nudzić. Zawsze radosna, ambitna, pełna twórczych pomysłów i chęci pomocy uczniom. Miała doskonałe nastawienie do młodzieży; wielokrotnie zaniedbywała swoje życie prywatne, aby tylko zorganizować wymianę, czy też pomóc uczniom w przygotowaniach do konkursu lub olimpiady. Nigdy nie odmawiała pomocy. Zajęcia prowadziła bardzo ciekawie, zawsze potrafiła nas czymś zająć. Budowała swój autorytet nie na zastraszaniu, a na kompetencji.
JJ: Właśnie! Wiadomo, że wszystko zależy od ciebie, twej pracy, jednak Ona nadzwyczaj szybko potrafiła właściwie ocenić, co w każdym z nas tkwi. I umiała nam to przekazać, a jak już wspominałem, ukierunkować tych młodych ludzi trzeba było! By czuli się swobodnie, nie skrępowani i zestresowani. By poczuli, że ta szkoła, wraz z całym gronem pedagogicznym, żywotnie zainteresowanym postępami uczniowskiego narybku w nauce, jest także ich, czyli nasza! Dlatego też tematy jej pogadanek na lekcjach wychowawczych przede wszystkim służyły naszej integracji jako klasy. To właśnie dzięki Niej i wielu, wielu innym nauczycielom teraz, po latach, my - absolwenci tej Wspaniałej Szkoły bez zastanowienia mówimy tyle ciepłych słów o niej, tak chętnie wracamy do niej wspomnieniami. Bo wspominasz chętnie to wszystko, co jest wspaniałe, niepowtarzalne, twoje. I za to Wam dzięki, nasi wspaniali pedagodzy!
Jednak Pani Zaleskiej chciałbym podziękować szczególnie. Pani Profesor, naprawdę wspaniale prowadziła Pani naszą klasę w tym, jakże dla nas trudnym, bo początkowym, okresie naszej edukacji w Technikum Energetycznym.
Gwoli uzupełnienia wypada dodać, iż Pani Leokadia, mimo iż rodowita poznanianka, przed laty związała swoje zawodowe losy z Bytomiem. Prócz naszej szkoły była wykładowcą języka angielskiego w Technikum Ekonomicznym oraz II LO im. Stefana Żeromskiego. Od dłuższego czasu jest już na zasłużonej emeryturze, lecz wciąż niestrudzenie zajmuje się krzewieniem języka Szekspira wśród młodzieży.

Wspomnienia kolegów spisał, komentarzem i zdjęciami opatrzył 
Krzysztof Woźniak (Va 1975)

02. 10. 2008

Ostatni akapit artykułu napisany był częściowo w czasie teraźniejszym. Niestety, Pani Leokadia odeszła od nas 11 lutego 2013 w wieku 85 lat. Zobacz TUTAJ (przyp. admina)

 

 

Komentarze obsługiwane przez CComment