Moimi internetowymi gośćmi są dzisiaj* nasi przyjaciele z „Energetyka-Elektronika”: Janek Dziedzic (Vb 1963), Janek Jendrzej i Ernest Giesa (obaj Va 1965) oraz Heniek Cebulla (Va 1967). Postanowiliśmy powspominać wielce zasłużoną dla „Naszej Budy”, a przy tym niezwykle oryginalną postać, jaką był profesor Antoni Piotrowski.
|
A jest co wspominać, bowiem należał On do najbarwniejszych osób w naszej, wspaniałej skądinąd, pedagogicznej galerii. |
JD: - Natychmiast po zakończeniu działań wojennych i po przyjeździe ze Lwowa do Bytomia, profesor Piotrowski, słynny „Szewc”, zabrał się (oczywiście nie sam) za uruchomienie poszczególnych podstacji elektroenergetycznych i to dzięki niemu Bytom dość szybko miał zapewniony dostęp do energii elektrycznej. Mieszkał na ulicy Batorego, w takim starym domku (teraz mieści się tam wolny handel). I właśnie tam, na tej ulicy najdłużej świeciły lampy GAZOWE! Pamiętam jak wieczorem „gazowy" jechał na rowerze i zatrzymywał się przy każdej latarni i specjalnym długim drążkiem je zapalał. |
HC: - „Szewc” to był prawdziwy oryginał. Miałem z nim materiałoznawstwo. Mówił, że ukończył najlepszą uczelnię - Politechnikę Lwowską i ma tytuł dyplomowanego inżyniera, a nie taki, na jaki mu przerobiono po wojnie, tj. magistra inżyniera. Zwracać się tez musiano do niego per "panie magistrze", a nie "panie profesorze". A gawędziarzem był bardzo dobrym i czasem przegadał całą lekcję. |
JJ: Nie mogę odmówić sobie przyjemności by powspominać „dyplomowanego inżyniera” Piotrowskiego, naszego wychowawcę. Tak jak wspomniał Heniek, był wspaniałym gawędziarzem. Lubił i umiał opowiadać - najlepiej historie ze swoich czasów studenckich, miał swoje ulubione. O tym, jak skutecznie przegonili Żydów, jak policja nie mogła im nic zrobić na terenie uczelni, bo był to teren prywatny i dużo, dużo innych, bardzo ciekawych wspomnień. Mogliśmy wczuć się w atmosferę tamtych czasów. Ponieważ miałem żywą wyobraźnię, widziałem te zdarzenia jak w kinie. Podczas opowiadania „Szewc” sam parskał śmiechem, przypominając sobie te zdarzenia. Niektóre opowiadał kilkakrotnie, za naszą zresztą, uczniowską sprawą. Z pełną premedytacją bowiem, chcąc uniknąć odpytywania, namawialiśmy Go do ponownego powrotu do znanego nam powszechnie faktu z Jego życia. A On zrazu zdumiewał się, pytając: - Na pewno tego nie znacie, przecież w waszej klasie już to opowiadałem? – Na to my zgodnym chórem odpowiadaliśmy: - Nie, inżynierze, u nas nie! Na pewno w innej klasie! - Spozierał na nas podejrzliwie, czy przypadkiem nie robimy go w konia. Ale patrzyliśmy nań tak niewinnie, że poprawiał okulary i zaczynał opowiadać… Po zakończeniu swej gawędy na poły groźnie stwierdzał: - No, znowu uniknęliście przepytania, ale następnym razem... - i przystępował do wykładu, bo czasu pozostawało już bardzo mało. Mieliśmy na „Szewca” jeszcze inną metodę: Miał jeden bardzo ważny według Niego temat wykładu, który jego zdaniem wszyscy uczniowie powinni dobrze zrozumieć, by w ogóle mieć pojęcie o maszynach elektrycznych. Było to zagadnienie poślizgu żłobkowego. Gdy była zaplanowana kartkówka, już przed wejściem Inżyniera do klasy podchodziliśmy do Niego prosząc o powtórzenie wykładu, gdyż (niby) nie zrozumieliśmy. Było pewne że złapie. Tak naprawdę zastanawiam się, kto kogo przechytrzył? Czy jego pamięć była tak słaba, czy też z premedytacją opowiadał nam ponownie te same historyjki, gdyż pasjami to lubił? |
JD: - „Szewc" miał jakieś bardzo stare auto. Ponieważ dość często się psuło, dlatego w bagażniku woził dosłownie wszystko. Żartował, że jeszcze brakuje mu tylko małej tokarki. Myślę, że przydomek "Szewc" powstał w wyniku częstego powtarzania uczniowi przy tablicy – „Rób to fachowo, jak elektryk, NIE JAK SZEWC”. W interpretacji pojęć fachowych był bardzo skrupulatny i wymagający. Pamiętam, jak już po dwóch latach nauki „Podstaw elektrotechniki” (a nie był to jego przedmiot) zapytał nas o podstawowe definicje, prądu i napięcia, mocy itp. Odpowiadaliśmy śpiewająco. Jakież było nasze zaskoczenie, kiedy profesor Piotrowski powiedział: - Wam się tylko zdaje, że to umiecie, wy tego nie czujecie, tylko bezmyślnie klepiecie definicje! - I od razu dla potwierdzenia tego faktu pokazał palcem na gniazdko w ścianie i zapytał klasę: - Jaki w tym gniazdku płynie prąd? - Odpowiedzi były żenujące. I praktycznie od zera zaczął nas uczyć „Podstaw", po swojemu, z „rozumem". To ON nauczył mnie i innych tej „elektryki"! A nawiązując do uczelni którą skończył, a którą zawsze cenił i wyróżniał (Politechnika Lwowska), to często używał takiego określenia dla „mniej szacownych", innych uczelni: „Akademia Gotowania Na Gazie Bez Gazu”. |
KW: - Pozwólcie, Koledzy, że dorzucę swoje trzy grosze do Waszych wspominków. Być może nawet Was zaskoczę. Moja klasa miała z „Szewcem” zajęcia okazjonalnie, z reguły w zastępstwie. Wcale to nie oznacza, że na naszych lekcjach mniej się uwydatnił Jego gawędziarski talent, wręcz przeciwnie. Jak większość kresowiaków miał ku temu wybitne zdolności, które poparte jego pięknym lwowskim dialektem podnosiły jeszcze swoistą egzotykę i sugestywność Jego opowiadań. Kiedy wspominał, Jego twarz młodniała w oczach, a zza okularów błyskały iskierki zgoła młodzieńczego humoru. Któregoś razu opowiedział nam, że on tak naprawdę nazywa się Kobyło (!), a na Piotrowski to mu „potem zmienili”. Dodał, że jedna z jego uczennic nazywała się Kobyłko (Bożena, Vb 1969) i nawet myślał, że to jakaś krewna. Był to oczywiście jeden z żartów „Szewca”, ale co do nazwiska to parę razy to potwierdzał. Lubił też dobrotliwie poplotkować o innych nauczycielach. Wtedy dostawało się z reguły „Eryce”, naszej wychowawczyni. |
JJ: - Inżynier Piotrowski był człowiekiem o niesamowitym podejściu do swoich uczniów. Lubił nas, przyrodę i przygody, kochał atmosferę szkoły. Chyba w naszym, ludzi bardzo młodych, towarzystwie czuł się wyśmienicie, czuł się najlepiej. Bardzo chętnie organizował wycieczki klasowe i był ich znakomitym organizatorem. Wiedział, że zasoby pieniężne przeważającej większości naszych rodziców były skromne. Kalkulował nasze wyjazdy tak (zresztą jak większość nauczycieli, o których chciałbym w przyszłości także co nieco wspomnieć), by były na naszą kieszeń. Kilkudniowa wycieczka marcowa do Zwardonia. Skrupulatnie liczył chętnych, posiadających narty, mających ochotę, no i niezbędne pieniądze. Bardzo chciał, by wycieczka doszła do skutku. Z ciężkimi, drewnianymi nartami wojskowymi z okresu II wojny światowej pojechałem na tę wycieczkę. Chociaż jeszcze w tym czasie byłem jednym z najmniejszych (potem wyrosłem jak sosna do przyzwoitej wysokości), miałem najcięższe narty. Ale wielu nie miało dużo lepszych, chociaż byli także tacy, którzy błyszczeli najwyższym standardem – „plastikami”. Nasz wychowawca dbał o to, byśmy wynieśli najlepsze wrażenia z wyjazdu, cieszył się naszą radością. A warunki narciarskie były znakomite. Z wielką ochotą zjeżdżaliśmy z góry, a On pilnował nas, niczym kwoka piskląt, spacerując na nartach w miejscach, z których mógł obserwować nasze poczynania. Nie przeszkadzał nam zażywać przyjemności obcowania z przyrodą, nie był nadopiekuńczy. Wiedział co robi. |
EG: - Jasiu, jak dziś widzę nasz wypad do Zwardonia, bardzo plastycznie opisałeś nasze wyczyny na nartach, rzeczywiście, dokładnie tak było! Stare wspomnienia wracają! |
JD: - Jeśli już mowa o „wypadach”, to bodaj w 1961 roku „Szewc” zorganizował nam szkolną wycieczkę z Szyndzielni do Wisły Malinki. Dla jej uatrakcyjnienia „wypożyczyliśmy” za pośrednictwem nauczycielki angielskiego, prof. Zalewskiej, kilka dziewczyn z III klasy „Ekonomika”, bo w naszej klasie (podówczas III b) mieliśmy tylko 3 dziewczyny. Jak przystało na prawdziwych turystów towarzyszyła nam gitara i śpiew, a wycieczka była bardzo udana, co widać po minie Pana Profesora. Zresztą nie dziwota, wystarczy spojrzeć, kto Mu siedzi na kolanach. |
Zdjęcie z wycieczki z prof. Antonim Piotrowskim ("Szewcem") klasy 5b rocznik 1963 |
Wspomnienia kolegów spisał: Krzysztof Woźniak Va 1975 |
Zdjęcie z wycieczki pochodzi ze zbiorów Kol. Jana Dziedzica |
Komentarze obsługiwane przez CComment